Czy wyobrażaliście sobie kiedyś, że bierzecie udział w tych, popularnych ostatnio, programach typu Ameryka Express? Szaleńczy bieg od zadania do zadania, przeszkody na każdym kroku, wojna z ludźmi i warunkami atmosferycznymi? Niepozorny długi weekend w Gruzji okazał się być sequelem telewizyjnej produkcji z jedną różnicą – nie oglądałam tego z perspektywy odzianego w termoaktywne skarpety leniucha w otoczonym poduszkami barłogu.
1. Wprowadzenie do Gruzji Express miałyśmy już na lotnisku w Balicach. W dzień Wszystkich Świętych mgła nie odpuszczała aż do godziny 9. Pracownicy zaprosili nas na pokład o 6 rano, zaś dwie godziny później obudził mnie głos pilota, który poprosił o wyjście z samolotu – miał zostać podstawiony zastępczy z Budapesztu. Jeszcze nie przeczuwałyśmy, że to najmniejszy z czekających na nas problemów. Żartowałyśmy, że przynajmniej nie obudziły nas turbulencje, a voucher na kawę pozwolił zapomnieć, że stracimy ponad 5 godzin. Ostatecznie samolot wystartował przed 12, czyli przyleciałyśmy do Kutaisi, kiedy już zachodziło słońce.
2. Dojazd z Kutaisi do Batumi przebiegł pomyślnie – uprościłyśmy go, wykupując usługę Georgian Bus przez Wizzair. Za 15GEL dojechałyśmy do centrum Batumi. I tu niejasność – nie powiedziano nam, gdzie bus się zatrzymuje, chociaż intuicja podpowiadała mi, że na dworcu autobusowym – obok niego zarezerwowałam więc hostel. Bzdura! Bus zaparkowano pod jakimś randomowym hotelem 3 km od naszego hostelu. Dystans żaden, aby przejść pieszo, o ile nie pada rzęsisty deszcz, a ciemność pustego miasteczka nie przeraża. Decyzja, aby podjechać taksówką zapadła bez słów.
3. Taksówkarz wziął od nas ogromną sumę gruzińskich banknotów, chociaż udało mi się zbić cenę o połowę. Pan okazał się bardzo miły – zadzwonił do hostelu, żeby dopytać, gdzie dokładnie podjechać i czy wszystko ok. Powiedział uspokajająco wsio w pariadkie i pojechaliśmy. Okazało się że nic właśnie nie w pariadkie, bo nasz hostel nie istniał. Dzwoniłam domofonem pod wskazany numer, ale odpowiedziano, że pomyłka. Kiedy tak stałyśmy pod drzwiami w niesłychanej ulewie, na środek ulicy wyszła kobieta i zaczęła do nas wołać. Hostel? Hostel. W windzie jednak okazało się, że to nie hostel z rezerwacji, bo ten działa tylko w wakacje. Udało nam się ustalić rozsądną cenę za apartament, który posiadał klimatyzację, co było zbawienne w kolejnym dniu i zostałyśmy delektując się pysznym serem i jeszcze smaczniejszym winem.
* Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego taksówkarz dodzwonił się do tej właścicielki hostelu. Musiałam dać mu zły numer. Zawiódł albo googlemaps, albo booking, albo moje rozkojarzenie.
4. Misja – deszcz
Nie ma przymiotników, które opiszą ulewę, jaka towarzyszyła nam cały następny dzień. Byłyśmy przygotowane na deszcz – wzięłyśmy kurtki przeciwdeszczowe, nie miały one w tej białej ścianie deszczu żadnych szans. Wszelkie nasze plany – Ogród Botaniczny, wodospady, obserwacja roślinności subtropikalnej –legły w gruzach. Był to nasz jedyny cały dzień w Batumi, a dzień wcześniej został już stracony przez opóźnienie lotu. Ubrałyśmy nasze niezgrabne i, jak się okazało później, zupełnie niepotrzebne kurty i ruszyłyśmy wprzód.
To nie jest tak, że cały wyjazd nam się nie udał. Gruzja niewątpliwie jest pięknym krajem, kuchnia i przyroda konkurują ze sobą w rankingu gruzińskich wspaniałości. Żeby poprzeć ową tezę moimi doświadczeniami, poniżej zamieszczam spis fascynujących epizodów w Batumi.
- Przez jedną godzinę nie padało! Dało to nam możliwość pójścia na plażę. A tam… największe fale jakie widziałam w życiu. I chociaż moja siostra podsumowała: pff, nad Oceanem Atlantyckim w Maroku były większe, ja i tak stałam przerażona, mając przed oczami filmiki kręcone podczas tsunami. Przerażenie mieszało się z zachwytem, wpatrywałam się w dal, przypominając sobie straszliwe morskie obrazy Ajwazowskiego, które miałam (nie)przyjemność oglądać podczas wystawy czasowej w Muzeum Rosyjskim w Petersburgu.
- Bambusowy las! Nie miałyśmy pojęcia, że jedziemy do kraju, w którym możliwe jest zasadzenie bambusów. Jeśli pamięta ktoś te małe patyczki z Ikea – tutaj były one w stukrotnych powiększeniach.
- PUSTY KURORT! Nadmorskie kurorty przyciągają mnie tylko po sezonie. Umarłe miasta z opuszczonymi sklepikami z pamiątkami i zamkniętymi budkami z lodami. Kontrastem przerażająco cichego parku i pustej plaży jest tylko wzburzone morze, które energicznie przypomina, że tłumy turystów jeszcze wrócą. Będąc w listopadowym Batumi, promenadę trzeba dzielić tylko z bezdomnymi psami.
- Jedzenie było zawsze miłą niespodzianką. Czekając na zmianę pogody, zachwycałam się turecką kawą i dołączonym pysznym rosyjskim cukierkiem (więcej o rosyjskim w przestrzeni gruzińskiej pisałam w poprzednim artykule. Przed powrotem do domu chwyciłyśmy jeszcze chaczapuri z pobliskiej piekarni, który popijałyśmy gruzińskim winem. W sklepie nabyłyśmy herbatę ze Sri lanki i gruzińską czekoladę.
Mając nadzieję na poprawę pogody, weszłyśmy do Galerii w Batumi, która była zbiorem kamieni i wypchanych zwierząt. Wytrzymałyśmy 15 minut :(. Próba dostania się do delfinarium, też została zakończona fiaskiem. Zrezygnowane wracałyśmy do hostelu, nie zważając już na deszcz padający nam na twarz, na kompletnie przemoczone buty, kurtki, telefony. W apartamencie doceniłyśmy klimatyzację, dzięki której większość rzeczy udało się wysuszyć do rana.
W następnym odcinku będzie ciąg dalszy zmagań w Batumi i w Kutaisi.