Ludzie chwalą brzeg Bałtyku za szerokie piaszczyste plaże, na szczęście nie jest to jedyne wybrzeże w Europie, gdzie można położyć się na piasku. Zalet albańskiego Adriatyku jest o wiele więcej, chociażby ciepła woda, płytkie zejście do wody i oczywiście brak parawanów. A dwa leżaki można kupić w cenie 11zł (300L) za cały dzień.
Było tłoczno, prawda. Są podobno albańskie plaże bez ludzi, mam nadzieję je w przyszłości zobaczyć. Niewątpliwie plaża na którą chodziłam była przeludniona, ale nie było (o dziwo) słychać języka polskiego. A język niezrozumiały mniej odwraca uwagę. Kilka dni spędziłam bycząc się na leżaku ze stosem książek i podglądając albańskie życie w turystycznej części tego kraju.
Albańczycy pracują na plaży od świtu do zmierzchu. Rano ustawiają leżaki i parasole, w ciągu dnia sprzedają jedzenie, wożą różne przedmioty do sprzedania na osiołkach, wypożyczają rowerki wodne, wieczorem sprzątają, aby ciężarówka zebrała śmieci przed zmrokiem. Czasami panuje popłoch wśród sprzedawców kukurydzy i ciastek – wszyscy wjeżdżają ze swoimi wózkami w głąb lądu. Kiedy policja przejdzie, wracają spokojnie na brzeg i sprzedają dalej :).
Plaża najładniej wygląda kiedy wszystkie leżaki są złożone, a rodziny wyposażone w lodówki i kremy do opalania wracają do hotelów na kolację. Wtedy pojawia się albańska młodzież, ubrana w dżinsy i tenisówki (35 stopni…).
Jedyny dyskomfort odczuwamy, kiedy trzeba skorzystać z toalety. Opcje są dwie: albo trzeba robić długi spacer do jedynej w okolicy, którą widziałam (darmowa), albo trzeba wchodzić do restauracji lub hoteli, co nie jest, ma się rozumieć, mile widziane. Raz weszłam do jadalni 5-gwiazdkowego hotelu, gdzie wszyscy kelnerzy wystrojeni w białe koszule z muchami, wyposażeni w radioodbiorniki, trzymali tace w rękach i stojąc na baczność bacznie obserwowali gości. Uśmiechając się najszerzej jak tylko mogłam, udało mi się przedostać do łazienki, która była wyposażona we wszelkie bogactwa o jakich można sobie pomarzyć. Wyszłam z fortecy bez kłopotów.
Niemniej fascynująca była droga na plażę. Kiedy minęłam tory, stoiska z čaj mali, owocami, roślinami, kiełbaskami, moją uwagę przyciągały ogrodzenia, na których leżało porozbijane szkło. Wyglądało to zaskakująco, jednak taką formę ochrony posiadłości najczęściej wybierają mieszkańcy. Potem miałam dylemat czy iść prawą stroną, czy lewą. Po lewej był szpaler kubłów ze śmieciami, więc każdy rozsądnie wybrałby prawą stronę ulicy. Ale. Po tejże stronie czasami siedział starszy pan, który oferował ledwo żywą, lub od momentu nieżywą kurę, która ostatnie minuty życia spędzała w tekturowym pudełku na osłonecznionym chodniku. Widok był tak przerażający, że przeszłam tamtędy tylko raz, kiedy byłam tego jeszcze nieświadoma.
Czasami szłam z plaży naokoło. Wtedy omijałam wielką, ogrodzoną posesję o zapachu basenowego chloru. Był to ów 5-gwiazdkowy hotel, w którym skorzystałam z luksusowej toalety. W ogrodzie moc atrakcji – baseny, leżaki, zjeżdżalnie, głośniki uporczywie wystukujące żywe rytmy wesołych amerykańskich przebojów. Przyjemność za około, bagatela, 700zł/dobę za pokój dwuosobowy na początku sierpnia. Za tym przybytkiem wystarczy minąć night club, aby znaleźć się na targu. Można tam, naturalnie, kupić wszystkie niepotrzebne pierdoły świata (także te markowe), polatać rakietą w kosmos, zjeść pachnący byrek.
No i będąc na plaży w Durres nie można przegapić mojej ulubionej miejscówki: opuszczonego działającego wesołego miasteczka, o którym więcej napisałam w poprzednim poście.